1387325ab956c8c74bb3ab7914759e29 XL

Góry, wolność i przygoda – Robert Małkus

Nazywam się Robert Małkus i jestem nauczycielem wychowania fizycznego. Pracuję na terenie naszej gminy w Szkołach Podstawowych w Bronowicach i Opatkowicach. Dochodzi mi już prawie trzydziestoletni staż pracy. Dlaczego góry? Skąd się to zrodziło? Nie jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Ona dorastała we mnie stopniowo, rozwijała się, ewoluowała. Znajomi i przyjaciele pytają mnie: co Ty w nich widzisz? Nie mam konkretnej odpowiedzi, ale poprzez ten artykuł postaram się wyjaśnić skąd we mnie ta miłość do gór.

                Po pierwsze: dlaczego góry? – bo są. Tam znajduję spokój, wyciszam się i zapominam o sprawach związanych z życiem codziennym. Wychodząc w góry jestem z nimi sam na sam. Tylko Ja i to co stworzył Bóg. To wydaje się takie proste, wystarczy tylko wejść, ale ten kto przeżył choć jedną wędrówkę górską wie jak wiele trzeba włożyć wysiłku, determinacji i zacięcia.

                Dlaczego góry? – bo tam można być bliżej Boga, można Go spotkać, być bliżej siebie, bliżej tego co każdy nazywa miłością – Bóg jest miłością.

                Gdy rozpoczynałem swoją pracę pedagogiczną nie wiedziałem że będzie to tak wielka miłość. Organizowałem wycieczki klasowe w Tatry i Bieszczady. Sam poznawałem, uczyłem się i starałem zaszczepić uczniom miłość do gór. Czy mi się udało? Trudno powiedzieć, ale jeżeli choć jedna osoba odnalazła ją w sobie to wiem, że nie robiłem tego na próżno. Początek był piękny, liznąłem tej miłości ale później w moim życiu nastąpiła prawie piętnastoletnia przerwa. Rodzina, dzieci, obowiązki. Nie to żebym nie myślał o górach, ale nie było jak. Mogłem tylko marzyć i śnić.

Gdy w moim życiu nastąpił wstrząs to zrozumiałem że tylko w górach mogę odnaleźć spokój, wyciszyć się, nabrać sił do tego aby mierzyć się z rzeczywistością. Góry nie kłamią, góry nie zdradzą, góry dają ten spokój i ciszę którą można odnaleźć tylko tam.

                I tak już od kilku lat w każde wakacje (i nie tylko!) wyjeżdżam w góry. Zacząłem od Tatr Polskich, później Słowackich a teraz odnalazłem Alpy (a może to One mnie odnalazły?). Góry uczą pokory, szacunku do natury i nie wybaczają błędów. Dają siłę na kolejne dni ziemskiego bytowania.

                W tym roku plan był bardzo ambitny, a mianowicie zdobycie najwyższego szczytu Europy – Mont Blanc. Szczytem aklimatyzacyjnym miał być Gran Paradiso 4061 m n.p.m. – najwyższy szczyt Alp Graickich, usytuowany między Mont Blanc na północy a Alpami Delfinatu na południu.

Nazwa masywu Gran Paradiso – „wielki raj” budziła w nas wyobrażenie o ogromnym i dziewiczym świecie. I tak w rzeczywistości było – widok idyllicznych jeziorek w odosobnionych kotlinach, samotnych zwalisk skalnych pośród wiecznego śniegu, czy stad powabnych koziorożców alpejskich pozwolił poczuć się jak w rajskim ogrodzie. Nie było lekko, trzeba było pokonać ponad 2000 m przewyższenia ale było warto.

Gran Paradiso dał wiele satysfakcji wynikającej z możliwości sprawdzenia własnych sił i umiejętności. Nie była łatwo, ale widok ze szczytu zapierał dech w piersiach, a ujrzenie figury Najświętszej Panienki na szczycie dał takiego kopa, że zapomnieliśmy o całym zmęczeniu.

                Dzień następny przeznaczony był na regenerację sił. Przydało się, gdyż poprzedniego dnia wyprawa rozpoczęła się o 4:00 rano a skończyła o 21:00. W kolejnych dniach dochodziły do nas niepokojące wieści o zmianie pogody. Na dodatek zabrakło miejsc w schronisku Aiguille du Gouter, a bez noclegu nie jest możliwe zdobycie dachu Europy.

Zmuszeni byliśmy do zrewidowania planów. Kierunek padł na Alpy Walijskie, centralną część łańcucha głównego i szczyt Castor 4228 m n.p.m. (Dziękuję za dużą pomoc Mariusza i Marka – księży których spotkaliśmy i zaprzyjaźniliśmy się).

                Wejście na szczyt zaplanowaliśmy w dwóch etapach. Pierwszego dnia dotarcie do schroniska Quintino Sella na wysokości 3587 m n.p.m., a drugiego atak na szczyt Castora. Dwa dni wspaniałej wyprawy, które będę wspominał niejednokrotnie. Użycie raków, czekana, liny było na porządku dziennym gdyż droga wiodła przez lodowiec. I chociaż w dole było lato, to tu w górze sam środek zimy. Na grani szczytowej trzeba było zachować szczególną ostrożność ze względu na nawisy śnieżne.

Z orientacją nie było większych problemów gdyż w schronisku, w którym nocowaliśmy przebywało wielu alpinistów, którzy wychodząc wcześniej od nas pozostawiali wyraźne ślady na śniegu i lodzie. Dojście ze schroniska zajęło nam 5 godzin męczącej wspinaczki po śniegu i lodzie, ale widoki jakie rozpościerały się na szczycie – cudowna lodowcowa sceneria, to chwile dla których warto żyć.

                Powrót do Polski po przeżyciach które doznaliśmy w górach był powrotem do rzeczywistości, tak jak byśmy byli na innej planecie. Droga powrotna wiodła przez wspaniałą przełęcz św. Bernarda (ponad 2400 m n.p.m.) łączącą Szwajcarię z Włochami. Tam też jeszcze raz można było powspominać wspaniały czas i zaplanować kolejne wyprawy.

                Dziękuję Bogu że pozwolił mi przeżyć tak wspaniały czas wyprawy, że wróciłem szczęśliwy i zdrowy, bogaty w doznania i doświadczenia. Mam nadzieję że jeszcze będę mógł z Wami dzielić się moimi górskimi wędrówkami, bo w górach czuję się prawdziwie wolnym człowiekiem.